I po pierwszym chemicznym maratonie, teraz pora na chemicznego kaca

Jak pies, który urwał się ze smyczy

Nadszedł ten piękny dzień. Przeżyłem pierwszy maraton wlewów. Przede mną jeszcze dwie jednodniowe dolewki i będę miał pierwszy cały cykl chemii z głowy.

Potem jeszcze dwa kolejne.

Ale nie to jest dziś najważniejsze. Dziś wychodzę do domu! 🙂

Słaby, ledwo chodzę, ale radość mnie rozpiera.

Rano szybkie pakowanie i oczekiwanie na wypis i siostrę, która ma mnie odebrać.

Po długich wyczekiwaniach mogę w końcu wrócić do domu.

Wychodząc ze szpitala poczułem ciepło słońca, nagle powróciły siły. Mdłości doskwierają, ale leki też w miarę działają. Odkryłem też nowy sposób radzenia sobie z mdłościami – sok jabłkowy świeżo przygotowany. Ulga chociaż na chwilę.

Wymęczony, ale z radością wróciłem do domu.

Wiosna już w pełni, namówiłem więc siostrę na spacer. Taka zwykła rzecz, która stała się dla mnie ogromnym pragnieniem.

Przeszliśmy tak kilka kilometrów. Czułem się wspaniale, na ile można było to uczucie tak nazwać – uczucie szczęśliwego zmordowanego człowieka. Gdybym jednak miał określić to uczucie bardziej dosadnie to czułem się jak radosne gówno, któremu chce się rzygać 😆

Ale byłem szczęśliwy, że nie leżę właśnie pod kroplówką i że pewnie dałem popalić skorupiakowi!

Przechadzając się tak, widziałem ludzi wokół siebie – rozmawiających, uśmiechniętych, jedzących lody, hamburgery, prowadzących normalne życie. Tak jak gdyby nic złego się nie działo.

Z drugiej strony ja, który wróciłem z innego świata. Świata walki o życie, walki o normalność. Do dziś ciężko ogarnąć mi te myśli. W tym momencie, w którym ja to właśnie piszę, w tym momencie, w którym wy to teraz czytacie jedni narzekają na normalność, inni mają nadzieję, że jeszcze jej zaznają…

Bycie na chemicznym kacu

Wracając do spaceru, powoli zacząłem opadać z sił. Chemia dała jednak mi popalić. Poprosiłem siostrę, żeby już wracać do domu. Mieliśmy przed sobą jakieś dwa kilometry. Okazały się one dla mnie nie lada wyzwaniem. Ledwo zdołałem wrócić.

Położyłem się na łóżku, skuliłem w pozycję embrionalną i tak w jednej pozycji przeleżałem dwa następne dni… Do czasu, kiedy musiałem wstać, by znów pojechać do szpitala na dolewkę.

Z góry też przepraszam wszystkich, którzy chcieli mi w tym czasie pomóc. Nosili jedzenie, prosili żebym coś zjadł, wstał, napił się nutridrinka… Bardzo to doceniam, chociaż czasem pewnie dałem popalić obojętnością lub wręcz niechęcią.

Człowiek po chemii potrzebuje spokoju, nie ma siły na nic. Chce po prostu tkwić nieruchomo w tej swojej jednej pozycji przez parę dni, bo tak mu jest najlepiej. Jest zbyt zmęczony, żeby cokolwiek zrobić i zbyt zmęczony, żeby spać. Tak przynajmniej było w moim przypadku.

Po raz kolejny dzięki wielkie tym, którzy wynaleźli leki nasenne – chwała Wam za to!

Po dwóch dniach, znów pora do szpitala na dolewkę. Jakby tego mało ostatnio we mnie wlali.

Sama dolewka trwa 10 minut. Kolejki, przyjęcie i badania – 5 godzin. Cierpliwości to ja będę miał co niemiara 😉

Wróciłem do domu, by spędzić nieruchomo czas w swojej ulubionej pozycji. Urodziny mam za dwa dni, może zdążę się pozbierać do tego czasu…

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *