Co we krwi piszczy?
Po powrocie do domu trzeba było wykonać następny krok. Pierwsze po operacji oznaczenie markerów nowotworowych. Lekarz powiedział, że po usunięciu dziada markery powinny spaść. Usuwamy przecież ognisko, które je produkuje.
Pojechałem do laboratorium, żeby po raz kolejny zasiąść w zaszczytnym białym fotelu i oddać trochę krwi. Na wyniki mam czekać do 3 dni, ale poprzednim razem były jeszcze tego samego dnia. Wróciłem do domu i zacząłem sprawdzać co pięć minut, czy już wynik pojawił się w systemie.
No i jest…
Zapisuję panicznie pliki z wynikami na dysk. Mam wrażenie, że trwa to wieczność.
Jako pierwszy pojawił się wynik LDH. Poziom spadł. Ale w sumie wynik już uprzednio był w normie, więc nie było to zaskoczenie.
Następny wynik to AFP. Też spadło. Wynik poprzednio też był w normie, ale w górnej jej granicy, więc się trochę obawiałem.
No i został ten, który był przed operacją przekroczony – beta HCG. Przy normie do 2 mIU/ml było 21,25. Lekarz mówił, że poziom powinien spaść. Otwieram nerwowo plik. No i serce zaczęło walić jeszcze mocniej. Poziom wzrósł i to ponad dwukrotnie!!! Jest już 58,73. Nie tego się spodziewałem…
Co mam teraz o tym wszystkim myśleć? Operacji się nigdy nie bałem, wręcz przeciwnie. Dziada chciałem się pozbyć jak najszybciej i w sumie cieszyłem się, że pozbyłem się go w ciągu paru dni. Najbardziej czego się bałem to sytuacji, w której będę musiał poddać się chemioterapii. Bardzo liczyłem, że mnie to ominie. Czy to oznacza, że jednak będzie chemia? Chwila paniki, ale postanowiłem się nie przejmować na zapas. Poczekajmy co powie onkolog. Żeby jednak do niego pójść to najlepiej mieć wszystkie wyniki, a czekam jeszcze w sumie na ten najważniejszy – wynik badania histopatologicznego. Wynik miał być po 14 dniach. Został więc jeszcze tydzień.
Wyrok
Tydzień ten upłynął dość szybko. No i trzeba było zadzwonić do szpitala. Na samą myśl ręce drżały, a nogi robiły się jak z waty. Było to trochę niedorzeczne – przecież wiedziałem, że to coś co mnie dopadło to praktycznie na 100% nowotwór złośliwy (potwierdzały to zmiany w węzłach i szybujący w górę marker). Jednak póki nie masz czarno na białym napisane “rak” to łudzisz się, że to nieprawda.
Wybieram więc numer telefonu do szpitala. Po chwili odbiera pani sekretarka. Podaję imię i nazwisko, mam chwilę poczekać. W tym czasie wychodzą już na mnie zimne poty.
“Proszę pana, niestety wyniku jeszcze nie ma, chociaż powinien już być. Proszę dzwonić w środę. Pewnie robią badanie immunohistochemiczne.”
Immunohistoco? Pojawiają się od razu myśli, że to co znaleźli jest jakieś ciężkie do określenia, nietypowe. Skoro na 1000 mężczyzn w całej Polsce, którzy rocznie zapadają na raka jądra akurat mnie dopadło, to dlaczego teraz nie mieliby stwierdzić u mnie czegoś dziwnego?
Na wynik czekałem jeszcze tydzień. I w końcu dostałem potwierdzenie, że już jest. Pół godziny później byłem już w szpitalu.
“Proszę tutaj podpisać i tu pana wynik.”
Wyszedłem na korytarz, usiadłem na krześle. Wziąłem głęboki oddech. Pomyślałem sobie – miejmy to już za sobą.
Rozłożyłem kartkę.
Wśród wielu różnych określeń, które się przewijały, moje oczy szybko wyłapały te najważniejsze:
Teratoma immaturum, carcinoma embryonale (~80%), seminoma, IGCN.
Jako że łacinę medyczną miałem na studiach, to wiedziałem że liczyłem na coś innego. Liczyłem, że będzie co najwyżej seminoma (nasieniak) – wyszedł mieszaniec. A za tymi dziwnymi nazwami kryją się w skrócie:
Potworniak niedojrzały składający się z raka zarodkowego (ok. 80%) i nasieniaka oraz rak in situ.
Powoli zaczęło do mnie docierać, że jednak chemioterapia może okazać się konieczna. Zobaczymy co na to onkolog.
Pierwsze miłe spotkanie z onkologią
W całej tej historii znów trafiłem na wspaniałych ludzi.
Z paczką wyników badań poszedłem do poradni onkologicznej przy 4 Wojskowym Szpitalu Klinicznym we Wrocławiu. Chciałem umówić termin wizyty u onkologa. Bałem się trochę tego, co tam na onkologii zastanę. Moje wyobrażenie na temat oddziału onkologii póki co jest takie, że to zbiorowisko smutnych ludzi bez włosów, którzy wiedzą, że umierają…
No ale teraz i ja należę do tej grupy i muszę się z tym zmierzyć.
Przyszedłem do poradni. Pytam czekających ludzi, czy ktoś jest w środku. Mówią, że żadnego pacjenta nie ma. Pukam grzecznie do drzwi i wchodzę nieśmiało.
“Słucham, w czym mogę pomóc?”
“Dzień dobry, wie pani, chciałem się umówić na wizytę do onkologa, ale nie wiem czy dobrze trafiłem, czy może muszę pojść gdzie indziej?”
“Niech pan wchodzi. Ma pan dokumentację medyczną ze sobą? Proszę pokazać.”
“Tutaj, proszę. Mam raka jądra i chciałem porozmawiać z onkologiem.”
“W sumie mogłabym panu dać termin nawet na już, ale zależy mi, żeby pan poszedł do konkretnej lekarki. Tylko wtedy wizyta będzie za 3 dni, w czwartek. Jeśli termin panu odpowiada to wypiszę kartkę i proszę pójść z tą kartką do ogólnej rejestracji i poprosić o dopisanie do kolejki na czwartek.”
Myślę sobie, skoro obca osoba, która widzi mnie po raz pierwszy, mówi mi że jej zależy na wizycie u konkretnego lekarza to nie będę się sprzeciwiał. Coś w tym musi być.
Szybko się przekonałem, że była to najlepsza propozycja jaką mogłem dostać i najlepsza decyzja jaką podjąłem.
Dziękuję pani Basiu!
Za 3 dni w końcu będę wiedział co mnie czeka.